cze 16 2015

Witam wszystkich


Komentarze: 0

Truskolasy to niewielka wioska leżąca na skraju Gór Świętokrzyskich. Miejscowość ta położona jest daleko od zgiełku codziennego życia. Do najbliższego sklepu, przeciętny mieszkaniec musi przejść około 4 km, nie da się tam przemieszczać autobusem, czy tramwajem. Człowiek zdany jest na łaskę własnych nóg.  Nie jest to po prawdzie „dzicz” nigdy nie widząca cywilizacji, jednak moim zdaniem, czas zatrzymał się tam dawno temu. Możesz spotkać tam chłopa pojącego konie w strumieniu, czy gospodynię zbierającą chrust na chwilę przed zachodem słońca.  Nie sądzę, by mieszkańcy tej miejscowości zdawali sobie sprawę z możliwości  Internetu, wydaje mi się również,  że nie interesuje ich w ogóle fakt jego istnienia.

Nie  wiedzieć czemu, ja, programista, człowiek związany z techniką przez całe swe życie, lubiący nowoczesny styl życia, odnalazłem w Truskolasach swój drugi dom. Spędziłem tam całe dnie, czas ten zawsze  mnie uspokajał, dawał możliwość ułożenia sobie wszystkiego w głowie. Zapewniał spokój. Wydawać by się mogło, że osoba w moim wieku  prowadzi sielankowe życie, że trudności i dylematy omijają nas szerokim łukiem. Tak jednak nie jest. Wbrew pozorom życie korpulentnego konusa z pełnym portfelem nie jest łatwe.  Codzienne, ludzkie problemy dotykają również nas. Jak świat długi i szeroki każdy radzi sobie z trudnościami inaczej. Niektórzy wpadają w wir pracy, wybierają karierę naukową, inni idą w alkohol. Ja zdecydowałem się na coś innego. Myślistwo – to moja pasja.

Pewnie pomyślicie – Kiszka znowu popił i gada o strzelaniu. Jednak powodem powstania tego bloga nie jest chęć zaspokojenia moich chorych potrzeb popisywania się czy chwalenia osiągnięciami. Blog ten powstał by pokazać Wam, że myślistwo to szlachetna pasja, że obrazy, które najczęściej znajdziecie w globalnej sieci czy telewizji nie zawsze pokrywają się z faktami. Chciałbym pokazać Wam, że „pozyskać” to nie to samo co „zabić”.

Miałem wtedy 18 lat, był wrzesień, oczywiście moje uprawnienia łowieckie były wtedy nieosiągalnym marzeniem. Było tak ponieważ prawo do wykonywania polowania, nie należy do tanich form spędzenia wolnego czasu. Pomimo tego faktu, ja byłem już zaprawionym „myśliwym”, Roman mój ojciec, był członkiem PZŁ już od ponad 15 lat. To on zaszczepił we mnie oraz moim bracie tą wspaniałą pasję. Nauczył nas rozpoznawać tropy, obrazował typowe zachowania zwierzyny, uczył nas analizować jej zachowania. Ogromna ilość czasu spędzona na spacerach poprzez śródleśne remizy, rozmowy odbywające się półszeptem w czatowniach czy ambonach sprawiły, że obecnie zdecydowanie potrafię czytać las. Jednak nie zawsze tak było. Tych rzeczy trzeba się po prostu nauczyć i zrozumieć , nie jest to ustna matura z języka polskiego , tutaj trzeba się wysilić.

 Tamtego wieczora  Tata zaproponował mi wspólny  wyjazd na ambonę nr 6. Czatownia ta znajduje się przed polem uprawnym umieszczonym w środku lasu! Ot i historyja, pewnego dnia kilku myśliwych postanowiło wykupić około 1ha lasu w środku Gór Świętokrzyskich, wykarczować go i uprawiać ziemię! Odkąd pamiętam, co roku sialiśmy tam kukurydzę, proso a nawet sadziliśmy ziemniaki. Oczywiście wszystko robiliśmy ręcznie, nie było szans, żeby jakakolwiek maszyna spalinowa tam dojechała. Oraliśmy więc łopatami, nawoziliśmy i sialiśmy rękami. Wspaniała przygoda – grupa ok. 20 dorosłych mężczyzn: lekarzy, prawników, ludzi polityki maszerujących w szpalerze i siejących kukurydzę pod dyktando jednego skromnego rolnika. To jest właśnie część myślistwa, o której telewizja zapomina! Integracja, wzajemna współpraca, czy jak powiedzieliby ludzie z mojej branży, taki team buliding event. Jednym z ciekawszych aspektów wspólnych polowań jest to, że każdy jest wobec każdego równy, zapominamy o piastowanych stanowiskach, wzajemnych koneksjach. Każdy jest dla każdego „kolegom”.

Z drugiej strony zdaje sobie sprawę z tego, że niektórzy z Was pomyślą: „ale mi to polowanie, zasiali hektar kukurydzy w środku lasu, wiadomo, że coś tu zabiją!” Macie racje, takie śródleśne uprawy są ulubionym miejscem żerowania wielu zwierząt. Zwłaszcza tych ostrożnych jak najstarsze odyńce, czy najmocniejsze byki, które unikają wyjść na otwarte pola. Nie miej jednak taka uprawa przede wszystkim  zatrzymuje zwierzynę w środku lasu. Dzięki nim zwierz nie wychodzi na pola, nie niszczy prawdziwych upraw.

Z tego co pamiętam, tego wieczora byłem umówiony z pewną sikoreczką, na „szkolnkę” taniego wina z colą (takie to były szalone czasy). Dodatkowo pogoda była paskudna, wiał bardzo silny wiatr i co chwila padało przez kilka minut. Te wszystkie czynniki powodowały, że szczerze, nie miałem najmniejszej ochoty na wyjazd, tego wieczora liczyłem bardziej na inną zdobycz (pozdrowienia J ). Mina mojego ojca, gdy zaczął zbierać się do lasu dała mi jednak wiele do myślenia. Tata wcale nie namawiał mnie do wyjazdu, powiedział tylko raz: „jesteś pewny, że akurat dziś nie chcesz jechać? Przemyślałeś to?”. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi, lecz wyczuwałem, że coś kombinuje.  Poza tym to były Truskolasy,  Spódniczka musiała iść  w odstawkę.     

O godzinie 19.00 byliśmy już na miejscu. Pierwsze 3 godziny wyglądały klasycznie  -„nic nie widać, nic nie słychać”, dla nas myśliwych to chleb powszedni, lecz wiem, że dla wielu perspektywa spędzenie 3 godzin w milczeniu, siedząc w jednej pozycji by nie narobić hałasu może być odstraszająca. Ale wcale nie jest tak źle. To jest właśnie ten czas, kiedy możesz o wszystkim pomyśleć, gdy po prostu masz czas dla siebie. Nikt od ciebie niczego nie chce, nikt o nic nie pyta – jesteś tylko ty i las. A to, że w lesie nic nie widać i nie słychać, to nie do końca prawda. Aż do zachodu słońca ptaki grają wspaniałe wręcz koncerty, nawet podczas deszczu i wichury (jak było i tym razem).  Czasem wiewiórka wbiegnie Ci do ambony, myśląc, że tam nikogo nie ma, czasem zabłąkany puchacz usiądzie na poręczy drabiny, niespełna metr od ciebie. Z reguły takie sytuacje trwają kilka sekund, ale właśnie dla nich warto siedzieć godziny z zamkniętą buzią.

Nie mniej jednak najwspanialszym uczuciem jakie towarzyszy Ci podczas polowania z ambony, jest te kilkanaście sekund gdy, zaczynasz orientować się, że zwierzyna zbliża się. Wyobraźcie to sobie, siedziałem znudzony i zły z powodu zmarnowanej randki już kilka godzin, niemiłosierny wiatr niemal wbijał mi „lodowate szpilki” w szyje, a deszcz przemoczył kapelusz, lecz nagle usłyszałem gdzieś przede mną łamane gałęzie. Nie były to lekkie „prztyknięcia” w środku lasu, lecz łamanie grubych badyli gdzieś niedaleko, lekko po mojej lewej stronie. Serce od razu zaczęło mi bić dużo szybciej, a ręce i kolana drżeć. Klasyczny przykład wyrzutu adrenaliny. Spojrzałem na tatę, lecz on siedział niewzruszony. Za chwile łamanie powtórzyło się, a „przedmiot” go powodujący przesuwał się wyraźnie w naszą stronę. Ponownie spojrzałem na ojca, lecz on siedział bez ruchu. Czułem ucisk na szyi, węzły chłonne były już porządnie opuchnięte. „Ale co chodzi, czemu tata nawet nie podniósł lornetki do oczu? Czy mi się coś w głowie poprzestawiało? Nie raz już byłem w takiej sytuacji, tak bardzo chciałem zobaczyć jakieś zwierzę, że wmówiłem wręcz sobie, że coś słyszałem, lub że jakaś sylwetka mignęła mi przed oczami. Ale tym razem wszystko było bardziej wyraźne, byłem pewny, że zbliżają się dziki!

Chwyciłem ojca za ramie, ten wystraszył się i lekko podskoczył. Spał!!!! Nie wiem jak długo to robił, ponieważ do dziś nie chce się przyznać, twierdzi, że tylko „przymknął oko”. Chwile później słyszałem już charakterystyczne ciamkanie i łamanie kukurydzy. Deszcz na chwilę przestał padać, a wiatr ustał. Wspaniała sytuacja! Przynajmniej tak mi się wydawało.

Nie mieliśmy wątpliwości, poletko odwiedził pojedynek. Nie wyszedł on ani razu na otwarte pole, ciągle przemieszczał się przez te części pola, gdzie kukurydza była najdorodniejsza. To wszystko sugerowało nam, że mamy do czynienia z doświadczonym i starym dzikiem, raczej odyńcem. O tej porze roku, lochy powinny prowadzić  tegoroczne warchlaki, a nawet jeśli z jakiegoś powodu nie utrzymywały miotu, powinna towarzyszyć im zeszłoroczna wataha. Jeśli tak się nie dzieje, możemy myśleć, że spotkaliśmy odyńca, albo  jałową lochą. Do ostatecznego potwierdzenia naszej teorii dzik musiał się nam pokazać! Ale ten kaban był bardzo ostrożny, nie wychylił gwizdu z kukurydzy. Na nasze nieszczęście pogoda  poprawiła się jeszcze bardziej. Księżyc wybił się wysoko ponad czubki najwyższych drzew. Na poletku stało się widno niczym w dzień. Ta sytuacja tylko wzmogła ostrożność naszego kabana. Wykonywał coraz mniej ruchów, leniwie przemieszczał się w stronę lasu, gdzie mógł w ciemności ukryć się niepostrzeżenie. W lornetce dokładnie widziałem bujające się krzaki kukurydzy, wyraźnie słyszałem ciamkanie i chrumkanie, lecz samego odyńca nie widziałem.

Czas mijał, kaban spokojnie żerował, a do organizmu mojego ojca w końcu dotarła informacja, że obiekt jego myśliwskich zainteresowań właśnie wyjada wszelkie zasoby ze „stołówki”. Widziałem jak kolana zaczęły mu drżeć, a palce kołysać się. „Nareszcie cwaniaku!” pomyślałem. Bo przez chwilę bałem się, że tylko ja jestem tak miękki, że dzik spowodował u mnie lekki atak paniki.

Karmiliśmy kabana około godziny, gdy nagle w obiektywie lornetki zauważyłem karpiowatą sylwetkę. Postać wygięta niczym łuk na chwilę przed zwolnieniem strzały, wyszła na ścieżkę pomiędzy kukurydzą a lasem. Dzik podniósł tabakierę i zaczął łapać wiatr. W blasku księżyca wyraźnie mignął mi jego okazały oręż. Byłem pewny, że widzę odyńca, postawiłbym na to wszelkie pieniądze. Lecz bałem się, że za chwilę ten profesor poczuje ślady które zostawiliśmy wchodząc na ambonę, pomalutku zacząłem odkładać lornetkę od oczu i w tej chwili oślepił mnie błysk wystrzału. Ojciec również widział to co ja, nie czekał na lepszą okazję – postanowił wykorzystać pierwszą wystarczającą.

Usłyszałem dźwięk kuli odbijającej się od tuszy. Zdałem sobie sprawę, że ojciec trafił. Ciekawe tylko, czy śmiertelnie?

- „Trafiłeś?” spytałem

- „Nie wiem, celowałem na wysoką komorę, ale z tego wszystkiego nie naciągnąłem przyśpiesznika, mogłem trochę zerwać ten strzał”

- „Słyszałem uderzenie kuli, powinno być dobrze”

- „Jesteś pewny? To poczekajmy 5 minut niech się położy i schodzimy szukać!”

- „Dobra, a masz latarkę?”

„ Tak, w plecaku są 2, naszykowałem dla nas obu, bo jak wyjeżdżaliśmy to tak czułem, że będą dziki, odyniec nie oprze się kukurydzy w taką mżawkę”

Po 5 minutach zeszliśmy na zestrzał, znaleźliśmy tam kilka kropel jasnoczerwonej farby. Oznaczało to, że tata oddał dobry, płucny strzał. Dzik powinien leżeć niedaleko. Nasz początkowy świetny humor przerwały dwie fatalne informacje: nasze latarki przestały świecić, a deszcz  zaczął padać coraz mocniej. Co robić? Przecież nie wejdziemy po ciemku do lasu, bo jeśli dzik jeszcze żyje, to może nas nieźle pokaleczyć, ale z drugiej strony nie możemy czekać z poszukiwaniami do rana, bo deszcz zmyje farbę i na pewno go nie znajdziemy!

„Przeszukajmy kukurydzę pomalutku, ale nie wchodź do lasu, powinien spisać testament nie dalej jak 30m stąd” sugerował tata. Krok za krokiem przeszukiwaliśmy kolejne rzędy kukurydzy, idąc obok siebie, z ciągle wysuniętą przed siebie lufą sztucera. Deszcz zdawał się być coraz silniejszy, a my nie znaleźliśmy nowych śladów krwi.

„To nie ma sensu, musimy mieć latarkę! Jedźmy do Tesco, kupimy paczkę baterii i znajdziemy go zanim deszcz nam to uniemożliwi!” grzmiałem. Tutaj muszę zaznaczyć, że wspomniany sklep znajdował się ponad 20km od miejsca w którym przebywaliśmy.

„Racja!” odpowiedział ojciec i już niespełna 40 minut później stałem upaprany w błocie po kolana, w gumiakach w kasie nr 3. Pani kasjerka patrzyła na mnie z lekkim niedowierzaniem, ale skłamałem, że jestem na rybach więc jakość przełknęła ten fakt.

Wróciliśmy na poletko, latarki znacznie poprawiły nasze możliwości tropienia. Na zestrzale znaleźliśmy grubą i jasną ścieżkę farby, która doprowadziła nas do zgasłego już odyńca. Mieliśmy rację, spisał testament 5m od granicy poletka, w lesie. Tam jednak do tej pory nie szukaliśmy. Chwilę później zerwałem gałązkę buka, jedną część, jako ostatni kęs wsadziłem odyńcowi w gwizd, drugą, stanowiącą pieczęć, zasłoniłem ranę wlotową, a trzecią wsunąłem ojcu za rondo kapelusza. Zdjęliśmy nakrycia głowy i oddaliśmy szacunek pozyskanemu duchowi puszczy.

Po tej części przyjemność z polowania zakończyła się, a została ciężka praca. Ucięliśmy niewielką brzózkę , zawiązaliśmy troki na rapetach odyńca i niczym Asterix i Obelix  zanieśliśmy dzika na własnych ramionach do samochodu. W domu okazało się, że dzik ważył 89kg i miał największy (jak do tej pory) oręż, jaki zdobył mój ojciec w swej łowieckiej karierze.

Do dziś jest to jedna z moich ulubionych przygód łowieckich. Ciężko jest mi wskazać jednoznacznie faktyczną przyczynę tej sytuacji. Być może miał na to wpływ fakt, że to ja usłyszałem odyńca jako pierwszy, być może to, że karmiliśmy go długi czas i do końca nie wiedziałem czy odyniec czasem nie wróci do lasu, albo to, że latarki odmówiły nam posłuszeństwa, a mimo tego poradziliśmy sobie. Nie ważne, ważne jest tylko to, że był to jeden z najlepszych wieczorów w moim życiu i nikt nie wmówi mi, że cała ta sytuacja była „próbą  zaspokojenia moich chorych potrzeb”. Takie wieczory uczą mnie bowiem, że własnymi umiejętnościami, wiedzą i dążeniem do celu człowiek może zdobyć to czego pragnie.
 

 

 

Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz